środa, 10 lutego 2016

Atak "ruskiej" zimy

Długo była cisza. Długo...?
Cisza była na blogu, bo nie pisałam.
W życiu - niekoniecznie. Ciszy było w życiu za mało, a zamieszania różnego gatunku - za dużo. Nadmiar nawet rzec by można. I "ruska" zima atakowała kilka razy...
Nie znoszę jej, nie potrafię jej po prostu przyjąć za fakt, buntuję się przeciwko niej i przeżywam za mocno, za bardzo...chyba?
"Ruska" zima nadciąga zupełnie niespodziewanie. Albo ja nie potrafię jej wcześniej wyczuć, tego że już jest w pobliżu, że się skrada i że zaraz się zacznie.
Nikt mi nie powiedział, ani nie uprzedził, że ona się przytrafia takim jak ja.
Zresztą chyba nawet gdyby mi ktoś powiedział, to pewnie - znając siebie niereformowalną w spodziewaniu się, że będzie dobrze - nie uwierzyłabym.
"Ruska" zima mrozi lodem, smaga nieprzyjemnym wiatrem i wywołuje zamieć.
Zamieszanie i utrata widoczności - w relacji z drugim człowiekiem i we mnie samej. To właśnie skutki nawałnicy "ruskiej" zimy.
Nie lubię jej. Nie chcę jej. Lecz chyba jej nie uniknę. Niestety.
Rozmawiałam z innymi takimi jak ja. Też ją znają.
Postaram się jeszcze cieplej ubierać, żeby mieć serce zawsze gorące i brać ze sobą zapasowy szalik, żeby dać temu, który "ruską" zimę wywołał. Jemu też jest przecież zimno...







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz